W wyniku ataku na amerykańską placówkę dyplomatyczną w Benghazi zginął ambasador USA w Libii Chris Stevens i trzech innych Amerykanów, w tym dwóch wojskowych – podały największe agencje informacyjne. Budynek ambasady został kompletnie spalony. USA postanowiły ewakuować swoją placówkę dyplomatyczną z tego miasta. Wspierająca „Arabską wiosnę” katarska stacja telewizyjna Al-Jazeera poinformowała, że śmierć Ch. Stevensa nastąpiła w wyniku „zatrucia dwutlenkiem węgla”, powstałym w wyniku pożaru. Obecne władze Libii starają się zrzucić odpowiedzialność na „elementy zwolenników dawnego reżimu”. Nie stawia to jednak w najlepszym świetle rządu „demokratycznej” Libii, dorzucając dodatkowy argument do tezy o kompletnym braku kontroli nad krajem.
Zielony, prokaddafistowski ruch oporu (mający solidną bazę społeczną ponad 300 tys. Libijczyków, pozbawionych praw wyborczych w odwecie za „sympatię do minionego reżimu”), przeprowadzający regularne operacje zbrojne, nie przyznaje się jednak do odpowiedzialności. Styl zamachu przypomina metody stosowane przez salafickie grupy zbrojne, powiązane z Al-Kaidą. Te same, które z podpuszczenia sekretarz stanu Hillary Clinton dokonały linczu na libijskim przywódcy w październiku ubiegłego roku. Argumentami wskazującymi na odpowiedzialność wczorajszych sojuszników Zachodu w Libii, a obecnie w Syrii, jest nieprzypadkowa data zamachu, oraz zamieszki pod ambasadą USA w Kairze. Ich powodem był amatorski film obrażający, zdaniem protestantów, proroka Mahometa.
Trudno wyobrazić sobie, by planiści „Arabskiej wiosny” nie liczyli się z możliwością zaistnienia czegoś na kształt heglowskiej „ironii historii”. Trudno również liczyć na to, by wydarzenia z Benghazi wpłynęły na znaczące wstrzymanie poparcia dla grup terrorystycznych o podobnym profilu, operujących w Syrii. Jednak zeszłoroczna „klątwa” zlinczowanego pułkownika Muammara Kaddafiego, który przestrzegał Zachód przed popieraniem elementów salafickiego ekstremizmu, realizuje się szybciej, niż ktokolwiek mógłby przypuszczać [1].
Pamięć jest kluczem do zrozumienia obecnych wydarzeń. Wątpliwym wydaje się, by na jej deficyt w aż tak wielkim stopniu cierpiały zachodnie elity. Nieodparcie nasuwa się porównanie do historii doktora Frankensteina i jego chorego wytworu. Doktorem Frankensteinem były oczywiście rządy i służby państw zachodnich, z przewodnią rolą administracji amerykańskiego prezydenta Baracka Obamy. Zresztą historycznych analogii, odpowiadających schematowi kreowania i wspierania przyszłego wroga w historii zawsze demokratycznego Zachodu znaleźć możemy oczywiście wiele. Rażącą jest niezmienna istota tego schematu: tresowane „wściekłe psy” co jakiś czas zrywają się z łańcucha i kąsają swoich „panów”, choć celem postulowanym i ostatecznym są oczywiście suwerenne ośrodki siły wielkiej Eurazji. Wiele wskazuje na to, że nakarmione, zachęcone przykładem mogą w przyszłości częściej zwracać się przeciwko swoim prawdziwym władcom nie tylko w Libii, czy na obszarze Maghrebu.
W tym kontekście, pisząc najdelikatniej, mało wzruszającym jest chór współczujących i zszokowanych wydarzeniami w Benghazi, do którego wiernie, w sposób tradycyjnie już przewidywalny dołączył szef polskiego MSZ Radosław Sikorski. Można przypuszczać, że zapłata za chciwość, skrajną obłudę, czy po prostu zwykłą polityczną głupotę, podawaną w opakowaniu z napisem „pomoc wolnościowym dążeniom”, będzie w przyszłości dla Europy ogromna. Absolutną, historyczną i polityczną odpowiedzialność ponoszą tutaj i przede wszystkim europejscy kompradorzy moralnego i ekonomicznego bankruta, który wciąż jeszcze „mieni się być wyższymi nad wszystkie mocarze”.
Fot. http://www.state.gov
Przeczytaj również komentarz Konrada Rękasa: Przystanek Benghazi
_______________________________________________
1. http://www.radio.bialystok.pl/wiadomosci/polskaiswiat/id/55665